Amsterdam grudniowy czyli noce i dnie (12.2006)
Amsterdam znaczy tama na Amstelu. Tam i śluz jest tu rzeczywiście niemało, ale nie tak dużo, jak kanałów. A kanałów mniej niż rowerów. Nic dziwnego, wszak to światowa stolica roweru miejskiego. Przelotnie już się z nią spotkaliśmy. Teraz pora na wspomnienie trochę dłuższe i trochę dawniejsze.
Miasto trzech twarzy
Ma Amsterdam trzy oblicza. Pierwsze to Amsterdam słoneczny – nie można się do niego przyzwyczajać, bo ani się człowiek spostrzeże, już nadciągają chmury, najpierw po to, by przykryć słońce, a następnie by anektować całe niebo. Jest słońce, znaczy – będzie padać. Plusem są niewątpliwie częste tęcze.
Oblicze drugie to Amsterdam pochmurny, często z siąpiącym deszczem. Światła jest mało, kanałów, jak już się rzekło, dużo, czerwone latarnie, a właściwie jarzeniówki są powygaszane, a okna pozasłaniane. Niebo wisi ciężko nad kamienicami. Tworzy to specyficzną atmosferę tajemnicy. Aż się dziwię, że to nie holenderskie, a skandynawskie kryminały podbijają świat.
Wreszcie oblicze trzecie – nocne. W nocy miasto rozkwita. Kusi wyuzdanym pięknem i grą świateł odbijających się od wody. Dominuje kolor czerwony i ciepły żółty. I tylko księżyc, jak to księżyc, ciągle taki blady.
Przyjrzyjmy się po kolei każdej z twarzy Amsterdamu.