W Gandii, przeważnie na plaży (07-08.2021)
Gandia (wg pisowni języka polskiego i walenckiego), ew. Gandía (to po kastylijsku) to miasto wielkości dwóch Mińsków Mazowieckich, położone we wschodniej Hiszpanii, ok. 70 km na południe od Walencji. Jego centralna część, której poświęcimy oddzielny wpis, bo warto, oddalona jest od morza o jakieś 4 kilometry, tym razem skupimy się na nadmorskiej, turystycznej dzielnicy noszącej wszystko mówiącą nazwę Gandia Platja.
Gdy człowiek już się znajdzie w okolicy (albo i wcześniej), zadaje sobie dwa pytania, ważne dla zrozumienia otaczającej rzeczywistości. Pierwsze brzmi: co to za wybrzeże? Bo wiadomo, mamy (my spragnieni słońca przybysze z Północy) w Hiszpanii Costa del Sol, Costa Brava, Costa Blanca, Verde, Dorada, a to jak się nazywa? I tu zdania są podzielone. Niektóre źródła twierdzą, że Costa del Azahar (czyli Kwitnącej Pomarańczy, ładnie, prawda?), a inne, że owszem, Costa del Azahar istnieje, ale na północ od Walencji, a tu po prostu jest Costa de Valencia. Też ładnie, ale już nie tak romantycznie.
Drugie pytanie, może bardziej praktyczne, to co to właściwie jest ten język walencki, który widuje się tu na każdym kroku, choć słyszy już dużo rzadziej. Okazuje się, że filologicznie to praktycznie to samo co kataloński, tyle że we Wspólnocie Walenckiej. Taka hiszpańska charakterystyka, że sprawy językowe są dość zawiłe i często wrażliwe, choć mam wrażenie, że tu nie aż tak wrażliwe jak w Katalonii.
Ale my tu nie po to, żeby rozmawiać o polityce. Do Gandii przybyliśmy w jednym celu: aby zrealizować receptę z pamiętnika starego zielarza. Pamiętają Państwo? Biegać, skakać, latać, pływać, w tańcu, w ruchu wypoczywać!
Zanim przejdziemy do dokumentacji fotograficznej, podzielę się kilkoma obserwacjami z pobytu w Gandia Plajta II Roku Pandemii. Po pierwsze wybrzeże w tym miejscu jest, jak na Hiszpanię, mało zabetonowane. Owszem, przy promenadzie wyrasta szereg hoteli i apartamentowców, choć już w drugim szeregu dominuje niższa, wręcz kameralna zabudowa. A wystarczy odejść te trzy kilometry w lewo (czyli na północ) od portu i zabudowania ustępują miejsca wydmom, za którymi znajdują się zielone pola, z bajecznym widokiem na góry.
Po drugie, no właśnie, góry. Gdzie się nie spojrzy, tam je widać: w lewo, w prawo, za siebie. To jest sekretna broń hiszpańskiego wybrzeża. Na jedną nawet się wdrapiemy, będzie z tego osobna relacja.
Po trzecie, być może to zasługa szczególnego czasu, ale w miejscowości zdecydowanie, ale to zdecydowanie dominowali turyści krajowi. Owczem, zdarzali się pojedynczy Francuzi (zwłaszcza w drugim tygodniu, jak już się zaczął sierpień) i Rosjanie. Żadnych Brytoli, żadnych Niemców, żadnych Holendrów i ich kamperów. Rodaków słyszeliśmy raz w sklepie i raz na plaży. Można odpocząć? Można.
Po czwarte, miejscowość dobrze przygotowała się do reżimu sanitarnego, a ludzie karnie go przestrzegali. W bardziej cywilizowanych częściach plaży (które nawiedzaliśmy na zmianę z tymi bliższymi naturze) zorganizowano osobne wejścia i wyjścia, żeby ludzie nie musieli się mijać. Ponadto zachowywany był przepisowy odstęp pierwszego rzędu plażowiczów od morza, każdemu przysługiwał na wyłączność kwadrat 4 na 4 metry, z 1,5 m odstępu między kwadratami. Jedni kwadraty wyznaczali piętą na piasku, inni zaopatrzeni byli w profesjonalne taśmy rozpięte na palikach. Hiszpanie po doświadczeniach ubiegłego roku tak się wyćwiczyli, że niektórzy maseczki nosili nawet na plaży (obowiązkowe były, jak u nas, we wnętrzach, a na zewnątrz w przypadku braku możliwości zachowania dystansu).
I tak w ogóle warto chyba podchodzić do życia: z dystansem.