IV Maraton Pieszy »Przedwiośnie«
Nie da się ukryć, dla wielu ten dzień rozpoczął się wcześniej niż typowa sobota. Z minuty na minutę drzewa coraz wyraźniej odcinały się na tle ciemnoniebieskiego nieba, podczas gdy nadal zwarta, ale coraz bardziej rozciągająca się grupa prawie 300 osób atakowała strome Pasmo Masłowskie ‚windując się’ 200 m z poziomu rzeki Lubrzanki na szczyt Klonówki (461m npm). Było kilkanaście minut po 5 rano dnia 6 kwietnia 2019 i taki mocny, rozbudzający i rozgrzewający akcent był udziałem wszystkich uczestników IV Maratonu Pieszego »Przedwiośnie«.
Dla nas to był już drugi raz. Pozytywne (baaardzo pozytywne) wspomnienia z roku 2018 oraz to, że tym razem trasa jest do pokonania ‚w drugą stronę’ zdeterminowało nas do walki o miejsce na starcie. A trzeba powiedzieć, że nie jest to proste, bo miejsca rozchodzą się w niewiele ponad minutę. Rok temu był to dla nas rekord życiowy jeżeli chodzi o dystans. W międzyczasie zmierzyliśmy się (z sukcesem) ze 100km po płaskim w Kampinosie wiec perspektywa była trochę inna. Jeśli mieliśmy jakieś założenia taktyczne, to było to: mniej spędzać czasu na odpoczynkach, mniej się obżerać (nie pić coli), podziwiać okolice i przeć do przodu. Liczyliśmy na to, że dzięki temu przejście tych 76km zajmie nam mniej czasu w tym roku niż w ubiegłym, co się potwierdziło, bo na mecie byliśmy po ok. 16 godzinach. Nie byliśmy pierwsi i nie byliśmy ostatni, ale w tej imprezie nie o czas i miejsce chodzi.
Zanim przejdziemy do plusów i wychwalania organizatorów i uroków okolicy, wspomnę tylko, że dla mnie w tym roku to była walka z otarciami na stopach. Słabo też wspominam około 45 kilometr i ogólnie końcówkę kilkunastokilometrowego prostego odcinka śladem kolejki. Jeśli w którymś momencie czekałem na jakąś odmianę, to właśnie na tym dojściu do Nowej Słupi. Odmianą było rozpoczęcie podejścia na Święty Krzyż, co mnie akurat umiarkowanie pocieszyło. Nową energię i chęć do dalszego sprawnego marszu złapałem dopiero po odpoczynku w punkcie kontrolnym w Hucie Szklanej. Może to była kwestia uświadomienia sobie, że mamy za sobą już 2/3 trasy, a może treściwa zupa serwowana przez organizatorów i zmiana plastrów i skarpetek na świeże.
Ale wracając do pozytywów. Mamy sentyment do Gór Świętokrzyskich i chętnie tu wracamy. Święty Krzyż i Łysica to absolutne turystyczne klasyki w głównym paśmie. Przy okazji tej imprezy uczestnicy przechodzą też rzadziej odwiedzane, niższe, ale równie urokliwe pasma: Masłowskie i Klonowskie. Trasa biegnie przez również przez takie miejscowości jak Bodzentyn, Nowa Słupia i Święta Katarzyna, chociaż oczywiście o jakimś ekstensywnym zwiedzaniu nie może tu być mowy.
Jedno zdanie o organizacji: mucha nie siada. Nie ma potrzeby brania własnego prowiantu, jest możliwość przepaku, dwa lub trzy razy gorąca zupa, opieka medyczna zapewniona. To co zwraca uwagę to wszechobecni na ziemi i niebie (dron!) fotografowie zwłaszcza w pierwszej części dnia. To mnie do końca nie przekonuje, ale też absolutnie nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, jest sympatycznie. No i można poprosić o zrobienie zdjęcia własnym smartfonem.
Gruba warstwa chmur sprawia, że o godzinie 21-szej jest już totalnie ciemno. W trudnej do określenia odległości widać sznureczek białych świateł przesuwających się z wolna ku górze. To uczestnicy rajdu na ostatnich kilometrach wspinający się na Radostową (451m npm) – ostatnią już górę przed metą. My patrzymy na nich z wierzchołka Wymyślonej (415m npm). Już za 10 min. my będziemy takimi światełkami dla innych, a po dalszych 30 dotrzemy do Szklanego Domu w Ciekotach gdzie kilkanaście godzin wcześniej zaczynaliśmy nasze doroczne spotkanie z G.Świętokrzyskimi.