Kitzbuehel: pozdrowienia ze słonecznego Tyrolu (01.2014)
Nowy Rok, nowy wpis
Zdarzyło się to w połowie stycznia 2014 r. A dokładniej w pierwszej połowie. Po Trzech Królach, ale jeszcze przez Niedzielą Chrztu Pańskiego. W kraju nad Wisłą wszyscy zastanawiali się, czy to jeszcze przedzimie, czy już przedwiośnie. Dla zrozpaczonych narciarzy jedynym ratunkiem, pozwalającym ocalić choć nadzieję na zażycie białego szaleństwa, były Alpy. Ale, jak mawiała moja polonistka ze szkoły podstawowej, kiedy ktoś swoją wypowiedzią znacząco oddalił się od faktów: „czy rzeczywiście?”
Przedwiośnie 2: uderzenie zielonej łąki
Pytanie, rzecz jasna, retoryczne. W okolicach słynnego Kitzbühel (jak ktoś nie ma dostępu do umlautów, można też pisać: Kitzbuehel), najbardziej znanego ośrodka narciarskiego w Austrii, temperatura wahała się od +1° C w nocy do +7° C w dzień. W dolinach śnieg był szczątkowy albo wcale, im wyżej, tym go było więcej. Stoki narciarskie były profesjonalnie naśnieżane i narciarze też się zdarzali, tłumów jednakowoż nie było.
Tradycyjnie domy w austriackim Tyrolu są raczej drewniane niż szklane, choć do pereł architektury góralskiej zaliczyć ich nie sposób. Słońce to pojawiało się, to znikało, a chmury płynęły po niebie niżej niż jaskółki. Jaskółek nie widziałem, bo mimo wszystko na wiosnę było jeszcze za wcześnie.
Niczym Ernest Hemingway czasów zmierzchu prawdziwej męskości, wyruszyłem na bezkrwawe łowy. Moje rozgorączkowane myśli wypełniało leninowskie pytanie: „co robić?”