I pomyśleć, że ostatni raz w Ogrodzie Botanicznym PAN w Powsinie byliśmy 8 lat temu, na piewszego maja 2013 roku, czyli w święto św. Józefa Robotnika. Teraz, tyle lat później, a jednocześnie niespełna tydzień wcześniej, w dzień, w którym w kalendarzu liturgicznym wspominamy św. Marka Ewangelistę, jesteśmy z powrotem. Wtedy wiosna przyszła późno i na gołych gałęziach kwitły niemal wyłącznie magnolie, w tym roku przyszła o czasie i kwitło wszystko to, co o tej porze powinno, magnolie też.
W szczególności załapaliśmy się na tradycyjną sakurę (jap. さくら), czyli kwitnące wiśnie, ale i krajowe jabłonie, dzięki którym, jak wiadomo, świat nie jest taki zły. O sakurze wspomniam nieprzypadkowo, jako że powsiński ogród jakoś tak się ostatnio zjaponizował, bo nie dość że te wiśnie (całe aleje, niczym, poza szkłem i betonem, nie ustępujące wiośnie w Tokio), to jeszcze na co drugim drzewku plakietka, że pochodzi z Japonii, z odpowiednim wyjaśnieniem kanji malowanym, plansze ze zdjęciami japońskich zamków i świątyń szintoistycznych, gdzie się nie spojrzy, czerwone lampiony (te akurat bardziej kojarzą się z Chinami, choć w Japonii też występują w obfitości), a nawet obelisk upamięniający wizytę cesarskiego następcy tronu sprzed dwóch lat.
PAN zdaje się zresztą zręcznie rozgrywać strategiczną rywalizację dwóch dalekowschodnich gigantów, bo przytulił też na terenie Ogrodu stylową chińską świątynię dumania, dar od regionalnej izby hadlowej.
Ale atrakcji w Ogrodzie było znacznie więcej, w tym rodzimych, z tatrzańsko-pienińskim szlakiem turystycznym włącznie. Ogólnie szaleństwo dla zmysłów, wręcz bym powiedział, taka botaniczna pornografia. Człowiek wychodzi szczęśliwy, choć przebodźcowany – bo normalnie, żeby zobaczyć w naturze jakiś rzadki kwiatek, trzeba w trudzie i znoju przedzierać się kilkaset kilometrów przez dżunglę, sawannę czy pustynię, a tu wszystko w jednym miejscu.
Wiosna, panie sierżancie!
Marek Szczerbak
Z zawodu ekonomista, z zamiłowania fotoamator. Niczym Jan z Czarnolasu, wiecznie rozdarty pomiędzy (czasem zajmującą, czasem jałową) krzątaniną na dworze a pragnieniem, aby zasiąść pod cienistą lipą, z piórem w jednej ręce, a pucharkiem zacnego miodu w drugiej i kontemplować opadające liście.
Zwolennik zasady, że aparat powinien mieścić się w kieszeni, tak aby chciało się go zabierać wszędzie tam, gdzie warto. Coraz bardziej przekonujący się do łączenia tekstu z obrazem jako formy wyrazu artystycznego.
Autor i niedzielny propagator hasła:
W podróżowaniu jeden jest cel: opisać wszystko w ekskursja.pl.