Waszyngton jak ze starych fotografii (10.2012)
Huragan Sandy atakuje: naoczna relacja
Kończył się październik 2012 r. Stolica światowego mocarstwa szykowała się do tradycyjnego celtyckiego Święta Rzeźbienia w Dyni i Wymuszania Cukierków od Sąsiadów. W perspektywie niespełna tygodnia również do wyborów prezydenckich.
Jak co roku, gdzieś na Karaibach formowały się tropikalne huragany. Jako że sezon na huragany powoli się kończył, numeracja doszła do litery S i kolejnemu nadano imię Sandy. Tradycyjnie po przejściu przez Kubę czy inne Haiti, takie huragany, a czasem już tylko nawałnice, przez Zatokę Meksykańską uderzały we Florydę i Luizjanę, a następnie wytracały impet gdzieś nad amerykańskim interiorem. Ale tym razem miało być inaczej.
Sandy, zamiast przejść jak zwykle przez południowe stany, skręciła na otwarty Atlantyk i nabierając prędkości, szykowała się na uderzenie na nieprzywykłą do takich atrakcji Nową Anglię. I stało się.
Waszyngton: the day after
Stolica USA nie leży na szczęście bezpośrednio nad Atlantykiem, ponadto spodziewała się uderzenia huraganu, stąd straty nie były zbyt duże, a w porównaniu z takim Nowym Jorkiem wręcz malutkie. Pozamykano wszystko co było można: szkoły, muzea, urzędy. Zamarł transport zbiorowy: od autobusów przez metro po taksówki. Okna zabezpieczano dyktą.
Kiedy było już po wszystkim, na ulicach nie było widać ogromu zniszczeń. Owszem, sporo drzew było połamanych, trochę zbitych latarni, tu i ówdzie przygnieciony konarem samochód. Mieszkańcom najbardziej we znaki dawał się brak prądu – dość powszechny, jako że duża część linii jest tu naziemna. Powrót do życia przebiegał jednak bardzo sprawnie.
Wiatr ustał, choć deszcz dawał się we znaki jeszcze długo. Stolica światowego mocarstwa wyglądała na swój sposób malowniczo, szczególnie na zdjęciach w sepii. Właściwie mogłoby się nawet wydawać, że nic się nie stało. Popatrzmy: