Przedstawiamy São Vicente (01.2019)
Do São Vicente przybyliśmy 22 stycznia, akurat w dzień św. Wincentego męczennika, archidiakona Saragossy z III w., a prywatnie patrona tego położonego na północnym wybrzeżu Madery miasteczka. Załapaliśmy się zatem na uroczystości odpustowe w miejscowym kościele, występ orkiestry w altanie na przykościelnym placyku, serię honorowych wystrzałów, czy raczej wybuchów z pobliskich kamieniołomów oraz mini-fiestę z mini-straganami. Wszystko było w wersji mini, bo i miasteczko jest niewielkie, zaledwie 5-tysięczne. Oprócz ekipy ekskursja.pl w fieście brali udział wyłącznie miejscowi mieszkańcy, w dodatku niezbyt tłumnie. Masowa turystyka na szczęście jeszcze tu nie dotarła, hotel jest zaledwie jeden (na wybrzeżu, w dolinie jeszcze drugi malutki), a i tak było po sezonie (albo przed, zależy jak na to spojrzeć).
Jak przyjechaliśmy, wszędzie widać było jeszcze świąteczne dekoracje – tak świeckie (wielkie podświetlane bombki w centrum, renifery na rondzie czy strategicznie rozmieszczone napisy Boas Festas) jak i religijne (sporych rozmiarów bożonarodzeniowe szopki widzieliśmy trzy – jedną w kościele, drugą na głównym placu, a trzecią przed Centrum Wulkanicznym). Nie czekali jednak z rozbieraniem do Matki Boskiej Gromnicznej i po kilku dniach wszystko poznikało.
Po kilku dniach pobytu nabrałem przekonania co do dwóch rzeczy.
Po pierwsze, to najpiękniejsze miejsce, w jakim kiedykolwiek mieszkałem. Z majestatycznym oceanem, którego szum był w nocy dominującym odgłosem. Z niemniej majestatycznymi górami, wyrastającymi niemal pionowo praktycznie wprost z oceanu. Z doliną stanowiącą jakby bramę, otwierającą się od strony morza w stronę lądu. Z uroczym niewielkim, choć ze względu na ukształtowanie powierzchni bardzo rozległym miasteczkiem, z domkami rozsianymi po okolicznych stokach i wąskimi krętymi drogami umożliwiającymi dotarcie na każde z tworzących się w ten sposób licznych pięter. Z bujną, ciemną i nasyconą zielenią, która tak bardzo odróżnia krajobraz Madery, szczególnie północnej, od wybrzeża śródziemnomorskiego czy chociażby Wysp Kanaryjskich. Wreszcie z wszechobecnością wody, dzięki której ta zieleń istnieje, dumna, wyrośnięta i kwitnąca. Nie trzeba było się nachodzić, bo wystarczyło siedzieć w hotelowej jadalni, żeby mieć w zasięgu wzroku wodospad tak wysoki, że chowają się przed nim ze wstydem nawet budzące najwięcej zachwytów z tych tatrzańskich.
I w tym miejscu dochodzimy do drugiej sprawy: woda skądś się oczywiście bierze. Nie spod ziemi, bo Madera to w całości zastygłe i częściowo zmurszałe wulkany, a to, co wyłoniło się nad powierzchnię oceanu to przysłowiowy wierzołek góry lodowej. W tym przypadku lodem nie jest zamarznięta woda, lecz zastygła magma. Woda na Maderze bierze się z chmur, a chmury przywiewa północny najczęściej wiatr. Chmury przeważnie zatrzymują się na rozciągających się równoleżnikowo w środkowej części wyspy najwyższych pasmach górskich.
Jak woda dostaje się na stosunkowo słoneczne południe wyspy – będziemy jeszcze o tym wspominać, bo to osobny i szalenie interesujący temat. Na północy po prostu wisi w powietrzu, ewentualnie mży z niskich chmur, co zdarza się dość często. Kołderka chmur rozrywa się w miarę regularnie, tak, że widać kawałki błękitnego nieba, ale już słońce oświecające (i ogrzewające) São Vicente to luksus, którym trzeba się nacieszyć, jak już się zdarzy. Każdą godzinką. Ba, każdym kwadransem. Skąpe nasłonecznienie to cena, którą trzeba płacić za rozpustę zieleni północnej Madery. I brak masowej turystyki, a więc i błogą ciszę, czyste powietrze, brak hałasu.
Co zatem można robić w São Vicente? Plażować nie za bardzo, przynajmniej w styczniu. Plaża wprawdzie jest, częściowo kamienista (mam na myśli kamulce, nie kamyki), a częściowo z drobnym i ciemnym piaskiem wulkanicznym, ale przy wejściu na nią wita nas ostrzeżenie o silnych prądach. I dobrze, kto by tam się kąpał przy temperaturze powietrza osiągajacej dobowe maksimum 18 stopni (przy minimum 13 stopni) i bez nadziei na trwałe słońce? Nad morzem ciekawszym zajęciem jest zatem przyglądanie się rozbijającym się o brzeg spienionym bałwanom. Przy okazji można z ławością wydedukować, że gdzie jak gdzie, ale w São Vicente Dawid Podsiadło z pewnością nie był.
Można przejść się do centrum miasteczka – jest urokliwe, ale bardzo małe. Powiedzieć „trzy ulice na krzyż” to w tym wypadku nie przenośnia. Można podziwiać strome góry i tworzące się między nimi doliny – z każdego miejsca widok jest nieco inny, choć nie mniej fascynujący. Jeśli patrzenie z dołu komuś nie wystarcza (nam nie wystarczało), zachęcam do wdrapania się na górę – chociażby na wzgórze, na szczycie którego (jakieś 220 m n.p.m.) znajduje się widoczna z niemal całej doliny kaplica Matki Boskiej Fatimskiej, albo do adekwatnie nazwanego, położonego na skalnej półce z widokiem na ocean z jednej i centum São Vicente z drugiej strony osiedla Terra Chã. Można podejść do wspomnianego już wodospadu, spływającego z urwiska tuż przy wlocie nadmorskiej szosy do tunelu na zachodnim skraju miasteczka. W tym samym miejscu zaczyna się zamknięta już dla ruchu kołowego stara droga prowadząca na zachód wyspy, wąska i wciśnięta między skalną ścianę a nadmorską przepaść. Ze względu na możliwość kontaktu z obsypującymi się kawałkami skały spacery jedynie na własną odpowiedzialność.
Można, a nawet trzeba wreszcie odwiedzić stosunkowo niedawno (w 1996 r.) otwarte w São Vicente Centrum Wulkaniczne. Najpierw pół godzinki chodzi się z przewodnikiem po wulkanicznych jaskiniach i tunelach, potem w przyległym pawilonie edukacyjnym ogląda się ciekawe prezentacje i filmiki, w tym jeden w 3D, związane z historią powstania wyspy i geofizyką wulkanów.